Energią ich miłość przypomina "Romeo i Julię" Baza Luhrmanna (1996), wpatrzeniem – "West Side Story" Roberta Wise'a i Jerome'a Robbinsa (1961). Tych ostatnich Lellouche zresztą cytuje
Znacie to uczucie, kiedy wychodzicie z kina i jedyne, czego pragniecie, to obejrzeć ten film natychmiast jeszcze raz? Kiedy od seansu mijają dni, tygodnie, w Waszych słuchawkach ciągle rozbrzmiewają utwory ze ścieżki dźwiękowej, a znajomi w mediach społecznościowych zastanawiają się, kiedy przestaniecie publikować pochwalne posty? Są takie tytuły, które kocha się szaleńczo, od razu, na długo, być może na zawsze. Do których wraca się regularnie, kiedy coś uwiera i potrzebne jest "bezpieczne" miejsce do schowania się i przeczekania złej passy.
"Beating Hearts" jest zaledwie drugim pełnometrażowym, samodzielnie wyreżyserowanym filmem Gillesa Lellouche'a, artysty znanego przede wszystkim z liczącej niemal osiemdziesiąt ról kariery aktorskiej. Do jego realizacji Francuza zainspirowała wydana w 1997 roku powieść Neville'a Thompsona "Jackie Loves Johnser OK?". Podarował mu ją przyjaciel po fachu, Benoît Poelvoorde, zachęcając jednocześnie do ekranizacji dzieła. Panowie zasiedli nawet wspólnie do pracy nad scenariuszem, jednak ich drogi rozeszły się, a reżyser pracę nad tekstem kontynuował z Audrey Diwan, Julien Lambroschini oraz Ahmedem Hamidem, z którym działał już wcześniej przy swoim debiucie "Sink or Swim" (2018). Choć z festiwalu w Cannes "Beating Hearts" wrócił na tarczy, z niezbyt pochlebnymi notami krytyków, bardzo szybko zaskarbił sobie sympatię francuskiej widowni.
Lellouche zaczyna – według rady Hitchcocka – trzęsieniem ziemi. Oto grupa rzezimieszków rusza wyrównać gangsterskie porachunki. Pojedynek nie kończy się dla nich jednak tak, jak planowali – giną wszyscy, łącznie z liderem. Chwila, czy jest zatem sens oglądać film dalej? A jakże! Reżyser przestawia zegar o dwanaście lat wstecz i przedstawia nam Jackie (Adèle Exarchopoulos) i Clotaire’a (François Civil). Ona – bystra, oczytana piętnastolatka z dobrego domu, psychofanka The Cure, wychowywana samotnie przez ojca (Alain Chabat), od dziecięcych lat dźwiga na barkach ciężar tragicznej śmierci swojej matki. On – zbuntowany siedemnastolatek z wielodzietnej, robotniczej rodziny, drwiący z priorytetów świata, traktowany przez ojca jak piąte koło u wozu, ma problemy z kontrolowaniem agresji. Wystarczy jednak jedno zadziorne spojrzenie i lekki uśmiech Jackie, żeby odtąd przesiadywał codziennie na szkolnym dachu, na który wychodzi okno jej sali lekcyjnej.
Energią ich miłość przypomina "Romeo i Julię" Baza Luhrmanna (1996), wpatrzeniem – "West Side Story" Roberta Wise'a i Jerome'a Robbinsa (1961). Tych ostatnich Lellouche zresztą cytuje bezpośrednio przy akompaniamencie przeboju The Cure "A Forest". Piękna ona, piękny on – i taka ładna miłość – można by było przyglądać się im w nieskończoność, ale nic nie może przecież wiecznie trwać. Tym razem jednak to nie zwaśnione rody czy podsycana etnicznymi różnicami nienawiść staną na drodze kochankom, ale wynikające z "głodu" zaufanie niewłaściwym ludziom oraz zachłyśnięcie się przez Clotaire'a władzą i łatwymi pieniędzmi. A jak wiemy z Wergiliusza, głód to zły doradca.
Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane i choć Clotaire nie chce źle, wpada w poważne kłopoty, a w konsekwencji czeka go między innymi rozłąka z Jackie. Kiedy po dwunastu latach wraca do domu, okazuje się, że z jednej strony nic nie jest już takie samo jak kiedyś, z drugiej – niewiele się zmieniło. Robotnicze blokowiska ciągle pachną biedą, zerowymi perspektywami na rozwój i lokalną gangsterką – jedynym sposobem na dobre, a czasem jakiekolwiek pieniądze. Układ sił trochę się jednak przetasował i mężczyzna musi od nowa budować swoją pozycję. Tymczasem jego młodzieńcza miłość jest już w innym miejscu życia. Czas się zamknął.
Pozornie mamy w tej opowieści tyle oklepanych motywów, że nie ma ona prawa uwodzić świeżością. Miłość między ludźmi z różnych bajek to przecież najbardziej zdarta ze zdartych płyt. Podobnie wątek zdrady i zemsty. Mieszankę romansu i gangsterskich porachunków na pełnej serwował nam już (wybitnie) Luhrmann. Tak, Lellouche szyje swoje kino z cytatów, ale robi to bezbłędnie. Subtelnie przemyca komentarz społeczny, rozbudza całe spektrum emocji i zrywa z melodramatycznymi konstruktami, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie zostawia swoich bohaterów w rękach ślepego przeznaczenia. Mówi o odpowiedzialności i sprawczości – los jest w naszych rękach częściej, niż nam się wydaje. Reżyser daje możliwość wyboru Witkowi z "Przypadku" Kieślowskiego, podobnie jak uczynił to Freddy Macdonald w swoim debiucie "Sew Torn" (2024), bawiąc się pojęciem przypadku i decyzji.
Lellouche częstuje nas widowiskiem na miarę Luca Bessona, kontrolując tempo i oddech, inteligentnie bawiąc się montażem. Kiedy trzeba, dynamizuje do granic, innym razem melancholijnie uderza w dramatyczne tony. Czyni ze swojego dzieła ucztę formalną dzięki wspaniałym zdjęciom Laurenta Tangy'ego podbitym kompozycjami Jona Briona. Rozbrzmiewające w tle utwory takich wykonawców, jak Billy Idol, Prince, The Cure, Deep Purple czy Daft Punk nie są jedynie wykalkulowanym, zasilanym nostalgią chwytem, ale wyśmienitą przyprawą, nadającą daniu znajomy smak. Nie byłoby jednak tak energetycznej opowieści bez doborowej obsady. Mallory Wanecque i Malik Frikah jako nastoletni bohaterowie, a także ulubienica nowohoryzontowej publiczności Adèle Exarchopoulos oraz François Civil w rolach dorosłych Jackie i Clotaire'a tworzą elektryzujące postaci, o które aż chce się walczyć. Chemia między nimi rozsadza ekran i pobudza apetyt. Ich życiowa ewolucja jest wiarygodna, namacalna, nie ma w niej żadnych fałszywych nut.
Myślałam, że najlepsze kinowe romanse mam już za sobą. Cóż za piękna pomyłka! "Beating Hearts" to jednak film nie o miłości, za którą warto umrzeć, ale o takiej, dla której warto żyć wiecznie. Dla której warto się zmienić albo mieć odwagę, żeby pozostać sobą. O bliskości jako jedynej sile mogącej uśpić demony. Romantyczne i naiwne? Być może. Choć patrząc na emocjonalne rozterki ludzkości, potrzebującej lat terapii, żeby zrozumieć własne uczucia, nie widzę w tym nic banalnego.